|
ARTYKUY
Medytacja na granicy życia i śmierci
Kiedy z końcem stycznia minionego roku wprowadzono do głównego hallu medytacyjnego
aśramu Jangli Maharaja w Kokamtham po miesięcznym samadhi osłabioną, chociaż promieniującą jakimś nieziemskim światłem piękną
Shantimayi Matę stało się już jasnym, że za kilka miesięcy przystąpi ona do najważniejszej jogicznej próby: do próby zwanej
pańczagni, do próby ognia . Zaledwie rok wcześniej joginka po raz pierwszy w swym życiu osiągnęła wysoki medytacyjny
stan, zwany samadhi. W uznaniu jej blisko trzydziestoletniej medytacyjnej praktyki w jej rodzinnym mieście Yeola - tym samym,
w którym swoją rygorystyczną jogiczną tapasyę prowadził słynny Swami Muktananda, odbyła się symboliczna ceremonia
koronacji. Wielotysięczna społeczność Yeoli uczciła wielkie jogiczne osiągnięcie jednej spośród nich . Bo wbrew
opowieściom rozmaitych teoretyków medytacji jest to naprawdę niezwykłe osiągnięcie. W przypadku Shantimayi Maty
wymagało ono właśnie trzydziestu lat medytacji i zarazem rygorystycznej diety. Prze te trzydzieści lat joginka,
prowadząc zarazem życie rodzinne, była żoną i matką kilkorga dzieci, jadła codziennie mniej więcej jedną garść
jakiegoś pokarmu, na ogół ryżu z odrobiną dalu, indyjskiej odmiany soczewicy. Joginka, w swoim świeckim życiu
zwana wcześniej Shinde Kamalbai Pundali, duchowe imię Shantimayi otrzymała od swego mistrza Janglidasa Maharaja
właśnie w dniu ceremonii w Yeoli. Ale swego przyszłego mistrza spotkała już jako sześcioletnia dziewczynka, w
tejże Yeoli, gdzie z kolei tajemniczy jogin, Janglidas Maharaj, prowadził swoją niesamowicie rygorystyczną praktykę
medytacyjną, m.in przez jedenaście miesięcy medytował w zamurowanym pomieszczeniu, nie przyjmując w tym czasie nawet
kropli wody.
Historia ich spotkania i późniejszych wydarzeń jest długa i złożona, w każdym
bądź razie jogin przyrzekł nastoletniej wówczas Shantimayi, że otrzyma ona od niego w przyszłości coś naprawdę wielkiego.
Ale do tego czasu powinna, bez względu na wszystko, wieść zwyczajne rodzinne życie tak, żeby wypełniło się jej
przeznaczenie. Zwieńczeniem tego normalnego życia,wzbogaconego jedynie praktyką medytacyjna stało sie pierwsze
samadhi, które trwało około jednej doby i wydarzyło się w aśramie Jangli Maharaja w Kokamthan z końcem 2005 roku.
Rok później było to już miesięczne samadhi, po czym przyszła pora na największe wyzwanie, w jogicznej tradycji
stanu Maharasztra, na próbę pańczagni, czyli pięciu ogni. Zaliczenie tej próby staje się dowodem na faktyczne
osiągnięcie bardzo wysokiego stanu medytacyjnego i na zaufanie Mistrzowi, który po tej drodze prowadzi adeptkę medytacji.
Jest to próba dla bardzo nielicznych, bardzo rzadko zresztą przeprowadzana, prze kilkanaście ostatnich lat nawet
oficjalnie zakazywana w stanie Maharasztra, gdyż podczas niej czy w jej następstwie zdarzały się wypadki śmierci.
Tak np. zdarzyło się w 1986 roku w przypadku szesnastoletniej Hindu Maty, która, łamiąc, zakaz dany jej przez
Mistrza przystąpiła do czwartej już takiej z kolei próby, w konsekwencji zakończonej śmiercią. Co prawda młodziutką
Hindu Matę szybko okrzyknięto świętą, jej ciało przez blisko miesiąc nie wykazywało najmniejszych oznak degradacji,
zrodził się nawet jej lokalny kult, ale była to ciągle mała pociecha dla jej bliskich.
Próbę pańczagni przeprowadza się w najgorętszej w Indiach porze,
jaka przypada na ogół na kwiecień i maj. Intensywne słońce i żar pięciu koliście rozłożonych ognisk stają się,
zdawałoby się, barierą nie do pokonania. Przynajmniej dla tzw. zwykłego człowieka, który nie mając wytrenowanego
przez medytację umysłu i ukształtowanego przez rygorystyczną dietę ciała, umarłby podczas takiej próby. Shantimayi
Mata przez czas, jaki dzielił ją od zakończenia miesięcznego samadhi/koniec stycznia/ do rozpoczęcia próby
pańczagni/kwiecień/ była na diecie, na która składały sie wyłącznie wspomniane juz ryż i dal, a przez
kilka ostatnich tygodni, była to już tylko i wyłącznie woda, w niewielkiej zresztą ilości, zupełnie przeczącej
obiegowym opiniom o konieczności picia przynajmniej kilku litrów płynów dziennie. Taki sposób przygotowania się
do próby został sprawdzony na przestrzeni setek lat przez joginów. Ciało musi stać się lekkie, świetliste i
wręcz przenikliwe dla wszechobecnej energii pranicznej podtrzymującej przy życiu ciało podczas tej drastycznej próby.
Próba, w przeciwieństwie do tego, co jeszcze działo się dwadzieścia lat wcześniej
jest teraz rozłożona w czasie. Jest to łącznie 21 dni dni, po cztery godziny każdego dnia, przypadające od godziny jedenastej
do godziny trzeciej po południu a więc w porze największego żaru. Krąg, na który składa się pięć żarzących się ognisk plus
świecące niemiłosiernie Słońce stanowią razem żywioł, które, jak się wydaje, nikt nie jest w stanie stawić czoła. Do ognia
nie sposób zbliżyć się nawet na kilka metrów, gorąco wręcz odrzuca. Joginka, na oczach zebranych na aśramowym dziedzińcu
innych joginow i jej Mistrza, jakby nic szczególnego nie miało się wydarzyć, swobodnie wchodzi w krąg gorąca. I siada na
swojej medytacyjnej asanie i zastyga w bezruchu. I tak na cztery godziny przez całe trzy tygodnie. Ludzie na zewnątrz
kręgu starają się jej towarzyszyć medytując, ale nie wszyscy są w stanie wytrwać cztery godziny. Na zewnątrz kręgu trwa
ruch, wewnątrz, joginka jakby całkowicie skamieniała. Co jakiś czas ogień jest podtrzymywany przez dorzucane systematycznie
polana. Spektakl trwa, staje się coraz bardziej dramatyczny w miarę upływu czasu. W aśramie zbyt silna jest pamięć o zmarłej
w trakcie pańczagni Hindu Macie. To zaledwie pierwszy dzień,przed nią jeszcze dni dwadzieścia. Każdy równie dramatyczny,
jak pierwszy. Mimo że obserwujący stopniowo oswajają się z dramatem, starają się jednak towarzyszyć jogince i wspierać ją
swoja medytacją, współtworzą specjalne pole ochronne dla niej. Są w aśramie nie bez przyczyny, jawnie i niejawnie zostali
przyzwani do aśramu, żeby to pole ochronne podtrzymywać. Nikomu z obecnych pierwszego dnia nie wolno opuszczać aśramu, aż
do upłynięcia dwudziestu jeden dni. I chociaż Shantimayi Mata jest bohaterką tej próby, w pewnym sensie przechodzą ją
wszyscy obecni w Kokamthan, odległym o zaledwie siedem kilometrów od Shirdi, jednego z największych i najpopularniejszych
indyjskich centrów pielgrzymkowych, miejscu działalności przez 50 lat słynnego Sai Baby. W ogóle cały ten obszar to jedno
wielkie jogiczne pole mocy, to właśnie w tym rejonie żyli i praktykowali najpotężniejsi jogini Indii.
Powietrze tam jest ciągle przesycone starożytną tradycją ascetów i avadhutów, chociaż , niestety chyba, zaczyna mieszać
się coraz intensywniej z taniutkim zapachem bollywoodzkiej pop kultury i w ogóle światowej tandety, czego symbolem jest
w Shirdi tematyczny Jurasic Park z tandetnymi imitacjami dinozaurów.
Aśram Janglidasa Maharaja to jednak miejsce jakby spoza czasu i przestrzeni,
zupełnie inne od licznych w Indiach duchowych „disneylandów&rdquo:, nastawionych na duchowa turystykę,
pod hasłem „pobyt w słynnym hinduskim aśramie”. Miejsce dla specjalnie zaproszonych, na pewno nie miejsce
dla łowców łask i zbieraczy dewocjonaliów Tutaj na pierwszym planie nie są Kryszna, Siwa, czy Ganesza, lecz ludzki umył,
który ma pozbyć się krępujących go uwarunkowań w postaci rozlicznych wierzeń, przesądów, poglądów, rozmaitych społecznych
programów, które ciągle zniewalają umysł. A taki umysł nie jest w stanie odbierać jednej jedynej rzeczywistości. W Kokamthan
nazywają ja rzeczywistością atmiczną, chociaż równie dobrze można ja nazwać Życiem. Żeby samemu „liznąć” te
rzeczywistość trzeba najpierw opanować rozwichrzony umysł, który ciągle pędzi przed siebie w nadziei dotarcia do jakiegoś
iluzorycznego celu.
Trzy tygodnie dla obserwujących mijają bardzo szybko, ale dla joginki, jak się
okazało, również. Po blisko łącznie osiemdziesięciu godzinach w żarze jej ciało tylko nieznacznie poszarzało, a właściwie
tylko skóra twarzy. Nie zbrązowiała, nie odbarwiła się znacząco, tylko poszarzała, spłowiała. Joginka powiedziała po
wszystkim, że w tym piekielnym kręgu czuła się niczym w klimatyzowanym pomieszczeniu. Zdarzały się chwile, że wręcz
czuła chłód. I zarazem stała obecność jakiegoś szczególnego pola, które ją otaczało było bardzo silne.
Ta zwycięsko zakończona jogiczna próba bardzo wzmocniła Shantimayi Matę Jest
teraz prawdziwie pięknie pachnącym kwiatem w jogicznym ogrodzie swego Mistrza. Stała się w pewnym sensie teraz jego
prawą ręka, przygotowując do tej próby kolejnych. Na razie Hindusów, chociaż może w przyszłości, i to nieodległej,
zajmie się przygotowaniem ludzi z Zachodu. Niektórzy z nich właśnie już zostali przyjęci do medytacyjnej szkoły
Janglidasa Maharaja. Są już nawet po pierwszym poważnym egzaminie. Może zostaną przyjęci do następnej klasy, w tej
szkole, której nazwa brzmi NIESKOŃCZONOŚĆ.......
Mariusz Piotrowski
Artykuł ukazał się w Czwartym Wymiarze, nr 04/2008/
Zdjęcia do artkyłu w :Galerie: Pańczagni
|