ARTYKUŁY

Omgurudev Express


Artykuł ukazał sie w Czwartym Wymiarze nr7/2007

Zaproszenie przyszło tak nieoczekiwanie, że decyzja mogła być tylko jedna: JEDZIEMY. Na wykonanie wszelkich niezbędnych czynności mieliśmy zaledwie dwa tygodnie, ale wszystko układało się jak po sznurku tak, że w noworoczny poranek mogliśmy wszyscy, razem cztery osoby,spotkać się na Okęciu w oczekiwaniu na samolot, a właściwie pociąg, którym udamy się w przedziwną duchową podróż.Tak, pociąg, gdyż 3 styczia na stacji Kopergaon/15 km od Shirdi/, będzie na nas czekał specjalnie wynajęty od indyjskich kolei państwowych i specjalnie przygotowany "Omgurudev Express", którym,wraz z blisko 1200 innymi pielgrzymami, udamy się w dwutygodniowa pielgrzymkę po świętych miejscach Indii południowych. Po dwóch bezsennych nocach,przenaczonych na podróz do Indii,w końcu popołudniem, 2 stycznia, dotarliśmy do aśramu Janglidasa Maharaja w Kokamtham. Niestety i w trzecią z kolei noc nie mogliśmy mieć nadziei na sen, gdyż przyjechaliśmy w Purnimę, czyli noc, kiedy ten mistrz medytacji i miłości do Atmy udziela mantra-dikszy, czyli publicznie przekazuje mantrę. No, ale i to przetrwaliśmy i 3 stycznia,wraz z tą armią pielgrzymów, zameldowaliśmy się na stacji w Kopergaon, lokalnym wężle kolejowym. Składający się z kilkunastu wagonów pociąg, nazwany i obwieszony dumnie brzmiącymi napisami "Omgurudev Express" czekał już na nas, żeby zabrać nas do pierwszego punktu przeznaczenia, do Hyderabadu, stolicy stanu Andhra Pradesh. Czekała nas kilkunastogodzinna podróż, ale za w przedziale sąsiadującym z przedziałem Janglidasa Maharaja i jego "świty". O 16-tej pociąg wyruszył na pielgrzymkę...

HYDERABAD- dotarliśmy tu w południe następnego dnia. Podróż mogła być krótsza w czasie, ale ten przedziwny "express" nad wyraz często czekał na zielone światło dla siebie. W pięknym, nowoczesnym i czystym Hyderabadzie/czystszym z pewnościa niż moja rodzinna Bydgoszcz/, trafiliśmy dla odświeżenia się do miłego hoteliku, a potem stamtąd.....ku swemu zaskoczeniu...nie do żadnej jakiejś tam świątyni, ale do "Ramoji Film City", czyli największego indyjskiego miasteczka filmowego, większego niż plenery Bollwoodu. Jest to miejsce równie ogromne, jak kiczowate, ale Hindusi czuli się tam świetnie, gdyż właśnie tu nakręcono wiele ze znanych im filmów. Nam, przy okazji pokazano, jak taki hinduski film kręci się i zobaczyliśmy podstawy sztuki iluzji. Iluzji, jaką według wedanty jest ten nasz świat i w ogóle wszystko, łącznie z nami, aktorami z teatru cieni....No, ale żebyśmy za bardzo nie pogrążyli się w mayi, wieczorem zawieziono nas na obrzeża Hydarabadu na wielki,tzw satsang, przygotowany przez Pyramid Spiritual Society, organizacją założoną przez niejakiego Patrijego, ucznia Osho, ale przede wszystkim człowieka ze zmysłem do biznesu. Już sama krótka wizyta w jego kilkukondygnacyjnym domu, ale za to z hallem medytacyjnym poświęconym Sathya Sai Babbie, napełniła nas szacunkiem dla ziemskich talentów Patrijego. Na satsang przybyło kilka tysięcy osób z Hyderabadu. Ale atmosfera tego duchowego meetingu była trochę nijaka. Janglidas Maharaj w pewnym momencie dał wyrażny znak do zakończenia satsangu.... Mieliśmy wypocząć, zwłaszcza, że rano czekała nas kilkugodzinna podróż autobusami do Srisailam.

SRISAILAM - to piękne miejsce, ale głównie miejsce, w którym znajduje się jeden z 12 indyjskich jothirlingamów, czyli lingamów podtrzymujących dzieło stworzenia i wielkość duchową Indii. Od razu po dotarciu do celu wyruszyliśmy do ogromnego kompleksu światynnego, pokłonić się lingamowi.Zrobiliśmy to dwukrotnie, z tego raz z ciekawości, żeby lepiej przyjrzeć się, przyznać trzeba, tajemniczo wyglądajęcemu lingamowi. Nie ukrywam, że do dzisiaj zostało we mnie wrażenie spotkania z czymś nieziemskim....Ale przed nami było jeszcze coś bardziej nieziemskiego.... Autobusy zawiozły całą yatrę z powrotem do Hyderabadu, żeby stamtąd nasz express mógł zawieżć nas do Tirupati...A stąd już niespełna 20 kilometrów do Tirumala, największego centrum pilegrzymkowego Indii, z"najbogatszym" bóstwem, którego dzienne przychody szacowane są na 40-50 tys. dolarów.

Tirumla - po godzinach spędzonych w kolejce po bilet do świątyni Balajiego, najbardziej chyba znanej "wersji" Wisznu, znależliśmy się na terenie ogromnego kompleksu świątynnego, takiego swoistego Watykanu Indii. I przed nami znowu kolejk, z wystanymi wcześniej biletami, po to, żeby po czterech, pięciu godzinach znależć się przed obliczem bóstwa. Bóstwa łaskawego dla białych dopiero od niedawna, gdyż huinduistyczni fundamentaliści uważali, że nie hinduista, a tym bardziej biały, z całą pewnością nie jest godzien darśanu tej najbardziej chyba kosmicznej boskiej formy w Indiach. No, ale czasy zmieniają się i my także, jak pozostałych 1200 uczestników yatry, zasłużyliśmy na darśan, a nawet dostaliśmy czasowy extra bonus. O ile przeciętny Hindus może na bóstwo zerknąć przez 10-15 sekund, nas służby porządkowe wyciągnęły z kolejki i nakazując "Patrzcie na Boga !", pozwoliły nam patrzeć tak przez kilka minut. Mogliśmy teraz naprawdę docenić kosmiczny wymiar boskiej mocy......
Musieliśmy zebrać energię, gdyż przed nami był najdłuższy odcinek naszej podróży, do Kanyakumari, najniżej na południe wysunięty punkt subkontynentu indyjskiego.

KANYAKUMARI - miejscowość zniewalająco śliczna, miejsce, gdzie "stapiają się Morze Arabaskie z Oceanem Indyjskim. Miejscowość, która tylko cudem uniknęła zdmuchnięcia przez tsunami w grudniu 2004 roku. No, ale to też jedno z najważniejszych miejsc piegrzymkowych dla Hindusów: tutaj dotarła i swoje dzieło wykonała bogini Kanyakumari, jedna z ważniejszych form Parvati, boskiej towarzyszki Siwy. Ale też miejsce, w którym słynny Swami Vivekananda w 1892 roku na blisko 3 doby wszedł w stan samadhi, po czym ze zwielokrotnioną mocą wyruszył w świat, m.in. dotarł w rok póżniej do Chicago na Swiatowy Parlament Religii, dając impuls do rozszerzenia się hinduizmu na świat. Miejsce tej głębokiej medytacji upamiętnia imponujące mauzoleum czyli tzw. Wiwekananda Smarag. Atrakcji w cudownej miejscowości bez liku, ale, żeby nie zatracić się w ich podziwiaiu, Janglidas zaprosił nas wcześniej do swego hotelowego pokoiku na krótką medytację, przypominając zarazem, że największe atrakcje czekają na nas w naszym wnętrzu. Nie na zewnątrz. Sam zresztą, jak dotąd, w każdym z miejsc, w których byliśmy, nie opuszczal swego pokoju. Pogrążony w samadhi, podróżował znacznie szybiej niż my...Chociaż fizycznie, całą yatrę przemierzał razem z nami pociągiem. A ten miał zawieżć nas tym razem do Madurai, innego wielkiego i słynnego centrum pielgrzymkowego.

MADURAI - I tutaj pierwsza, mniej sympatyczna niespodzianka. Jak już dotarliśmy do tego słynnego kompleksu świątynnego bogini Minakszi/znowu kolejna forma Parvati, Siakti/, przedostaliśmy się przez zewnętrzny krąg straganów, sklepików z dewocjonaliami, stanęliśmy przed wejściem do sanctum sanctorum tej świątyni, czyli przed halą z figurą bogini. I tu zimny prysznic...służba porządkowa świątyni "wyłuskała" nas,naiwnych białych, z kolejki i stanowczo,wręcz niegrzecznie, zawróciła z drogi do bóstwa. Cóż nie doszło do darśanu, może kosmos uznał, że nic po nas wśród religijnych fanatyków, jacy, niestety, przez wieki zniewolili ten świat. Kiedy wróciłiśmy do naszego pokoju, Janglidas filuternie zapytał :Jak tam było ? Uśmiechnął się, nie oczekując odpowiedzi, ale, kiedy mimo wszystko usłyszał ją od nas, powiedział znowu: "Byliście szansą dla mających zamknięte serca mieszkańców Madurai na ich otwarcie. Nie skorzystali...". I dodał""Jutro nie jedziecie z yatrą do Rameshwaram do jothirlingamu, zostajecie ze mną. Medytujemy cały dzień.. Pamietajcie, że tak naprawde nie ma dokąd i po co jeżdzić - świątynie i lingamy to tylko kamienie...Nic więcej niż kamienie...."
Jak mistrz zapowiedział, tak się stało. Cudownie, cały dzień na medytację z nim...Ale Janglidas nie byłby sobą, gdyby nieoczekiwanie nie zmienił planu. Naraz zarządził, że jedziemy z nim do tej nieszczęsnej świątyni. I pojechaliśmy, naprędce zatrzymanymi rykszami. I weszliśmy, jak poprzedniego dnia. "Targowisko", zauważył głośno Janglidas.Poszliśmy dalej, do sanctum sanctorum. I jak poprzednio, STOP dlas bialych. Nawet jeśli towarzyszy im sadhu. I to tak znany w Indiach. Babaji uśmiechnął się do nas i powtórzył: "To tylko kamienie...Wracamy". Ten wspaniały skadinąd dzień był okazją nie tylko do medytacji z mistrzem, ale i do krótkiej rozmowy z nim. "Krotkiej, bo jak sugeruje nam: mniej mów, mniej jedz, mniej śpij, więcej medytuj..."W czasie tej rozmowy mogliśmy zapytać i o Jangli Maharaja, poprzednika Janglidasa i Akkalkota Swamiego/sylwetka w tegorocznym CzW/. Babaji odpowiedział rzeczowo. Ale potem dodał: "Ostatecznie to nie ważne jak było. I Akkalkot i ini mistrzowie to był tylko żart". "Tylko żart tej siły", zaznaczył i zamilkł. A po krótkiej, kolejnej tego dnia medytacji, wraz z całą naszą yatrą wyruszyliśmy w dalszą drogę, do Mysore.

MYSORE - duże miasto znane m.in. ze swojego najsłynniejszego zabytku; pałacu Radży, dzisiaj turystycznej atrakcji owietlanej nocą ponad milionem żarówek/tyle energii zużywa jedna duża dzielnica tego sporego miasta. Janglidas zaprosił nas do swego samochodu i za-jechaliśmy pod ten słynny pałac. Ale akurat było to przed godziną otwarcia dla zwiedzających. Babaji więc tylko machnął ręką i zawróciliśmy, żeby zgodnie z zasadą Babajiego- nie ma niczego na zewnątrz, więcej w tym miejscu się nie pojawić, nawet w porze żarówkowej ferrii. Ale za to pojechaliśmy do pewnego aśramu, do Sri Suttur Math, na przepięknych, dzikich wzgórzach Chamundi Hill. I znależliśmy się w przeuroczym, skąpanym w egzotycznej zieleni raju. Jest to miejsce związane z kultem Durgi, od ponad dwudziestu lat zarządzane przez kolejnego sukcesora linii:Jagadguru Sri Deshikendrę Mahaswamingala/trudne nawet dla Hindusów.../. Po krótkim spotkaniu jednego mistrza medytacji z drugim mistrzem advaity, czyli filozofii nie-dualizmu, skorzystaliśmy jeszcze z okazji, żeby wraz z Janglidasem zajrzeć do sąsiedniego aśramu, aśramu słlynego avadhuta Nityanandy, mistrza Swamiego Muktanandy. A potem z powrotem na stację kolejową, z której nasz "Omgurudev express", pzez Banagalore, zawiózł nas na stację Dharmawaram, jakieś czterdzieści kilometrów od słynnego Puttaparthi, gdzie cała nasza yatra byla zapowiedziana na darśan Sathya Sai Baby. Do stacji Dharmawaram dotarliśmy nad ranem i po wyjściu z pociągu zostaliśmy przywitani przez przedstawicieli aśramu Sathya Sai Baby, a także przez członków security, aśramowej "służby bezpieczeństwa". I z honorami, zawieziono nas dwoma samochodami, a resztę uczestników yatry autobusami,do Prashanti Nilayam. Było to dla mnie dziwne przeżycie, gdyż po tylu pobytach w aśramie Sathya Sai Bab, po raz pierwszy wjeżdżałem do niego, niczym VIP... Jeszcze bardziej dziwnie czulem sie, kiedy rownież samochodem zawieziono nas na popoludniowy darsan. Jak to sie dzieje ostatnio, Sathya Sai Baba darśanu udzielił zza zamkniętych szyb samochodu, którym obwieziono go po placu. Nie to, co niegdyś, ale jego wzrok tak mocny jak przed laty... Kiedy amochód zatrzymał się, Sathya Sai Baba wysiadł z niego i zasiadł w swoim fotelu, a Janglidas Maharaj usiadł, jak ma to w zwyczaju, w lotosie na swoim ręczniku na posadzce, i zapadł w samadhi. Obaj mistrzowie siedzieli tak obok siebie przez blisko trzy godziny. W tym czasie m.in. studenci collegu w Whitefield wystawili spektakl o mitycznym Prahladzie, i na zakończenie, Sathya Sai Baba udekorował głównego aktora zmaterlializowanym złotym naszyjnikiem. Wcześniej jeszcze Sai Baba i Janglidas Maharaj spotkali się na krótko w pokoju interview, ale o czym była rozmowa pozostało tajemnicą...Pełni wrażeń przed pólnocą wyjechaliśmy z aśramu w kierunku stacji Dharmawaram. Jednak po drodze zatrzymaliśmy się w jakimś domu. Okazało się, że to dom rodziców architekta, który zaprojektował właśnie wznoszoną w aśramie w Kokamtham Złotą Świątynię ku czci Jangli Maharaja. Kiedy weszliśmy do tego domu, w obszernym hallu po lewej stronie dostrzegliśmy potężny portret Sathya Sai Baby w z lotych ramach i cały pokryty wibhuti. Wrażenie było piorunujące...Gospodarze po krótkim arati przed tym portretem chcieli wszystkich nas poczęstować tym wibhuti, ale Janglidas zatrzymał ich, mówiąc, że prawdziwy Bhagavan, jest nie na zdjęciach i obrazach, ale w sercu...I po tej znaczącej lekcji, opuściliśmy dom, żeby wkrótce potem znależć się na stacji. Przed nami był już ostatni etap naszej pielgrzymki. Byliśmy szczęśliwi i pełni nadziei na porządny wypoczynek. Nie przeczuwaliśmy, że po powrocie do Kokamtham-Shirdi, Janglidas Maharaj będzie miał dla nas w zanadrzu kolejną niespodziankę.
Zaprosił nas na kolejną tygodniową yatrę, też pociągiem. I znowu do stanu Andhra Pradesh. W Venkatagiri powstaje wlaśnie kolejny asram Babajiego...

Mariusz Piotrowski